piątek, 5 lutego 2016

Spacer po Nowym Jorku cz. 1


Nowy Jork jest jednym z tych miast, które zna się tak dobrze od dziecka jak własną kieszeń. Wydaje się, że Hollywood pokazało nam już wszystko. Od słynnych wieżowców po Central Park. Zrobienie listy co zwiedzać, co zobaczyć nie było więc trudne. Na miejscu przekonałam się jednak, że chce tam koniecznie wrócić, bo trzy dni wystarczyły tylko na niezbędnik znany z telewizji, a okazuje się się, że do zobaczenia, do doświadczenia jest jeszcze cała masa nieznanych, aż tak miejsc. I jak to zwykle bywa, to właśnie te najmniej oczywiste mają najfajniejsza atmosferę i stają się najbardziej niezapomniane. Tak też było wśród przypadkowych uliczek gdzieś w Greenwich Village. Mimo wszystko, za pierwszym razem sam centralny Manhattan miał tyle do zaoferowania, że zupełnie nas pochłonął, zachwycił i trochę przytłoczył.


Przygodę zaczęliśmy od długiej podróży metrem z lotniska JFK w środku nocy przez Queens, Brooklyn i te wszystkie miejsca, które w przewodnikach karzą w nocy unikać jak ognia. Byliśmy wystraszeni jak diabli, ale po 20 godzinach podróży człowiekowi zaczyna być wszystko jedno. Na szczęście wszyscy mieli nas w nosie i spali schowani w kapturach.


Następnego dnia, zwiedzanie rozpoczęliśmy od śniadania, czyli tradycyjnego nowojorskiego bagle z omletem i ruszyliśmy spacerem na Most Brookliński. Okazuje się, pomimo że Nowy Jork jest ogromy, że najlepszym sposobem na poznanie miasta jest właśnie spacer kąta w kąt. Na każdym kroku znajdzie się coś ciekawego, a kolosalne wieżowce robią takie wrażenie, że wieczorem bardziej boli szyja niż nogi.

W drodze na Brooklyn Bridge
 Most Brooklinski sam w sobie wygląda dokładnie tak jak na filmach więc niby nic nadzwyczajnego. A jednak po dotarciu na środek jest w tym miejscu coś wyjątkowego. Stając tam w wietrze takim, że urywa głowę,  na środku olbrzymiej rzeko-zatoki z widokiem na ocean, szklane wieżowce Financial District z jednej strony i panoramę wieżowców serca Manhattanu z drugiej, jakoś się nie można pozbierać z wrażenia. Tylko nie wiem czy gęsią skórkę miałam z emocji czy z zimna :-) Można też stamtąd wypatrzyć Statuę Wolności, której rozmiar rozczarował mnie jak mało co.

Widok z mostu Brooklińskiego na wieżowce Financial District

Brooklyn Bridge
Empire State Building 


Wymarznięci wietrznym mostem, wzmocniliśmy się kawą i hot dogiem i gotowi byliśmy ruszyć do Financial District. I tu znowu zaskoczenie. Niby tylko wieżowce,  niby wszystkie znajome z tv, a znowu było przejmująco. Wieżowce są tak kolosalne, tak wysokie, że w zasadzie na chodnik nie dociera ani jeden promień słońca. Każdy z nich jest inny, jeszcze większy od tego obok i jest ich tam taki las, że zdają się stać jeden na drugim.

Noc za dnia w betonowej dżungli.




W miejscu gdzie stały kiedyś dwie wieże przeszedł mnie dreszcz jak pomyślałam jakie przerażenie i panika ogarnęła te chodniki kiedy dwa takie olbrzymy runęły tu na ziemię. Pozostała po nich tylko wielka dziura i nowy szklany kolos.

W miejscu gdzie były dwie wieże...
Architektura Financial District, podobnie jak reszty Nowego Jorku jest niesamowitą mieszanką stylów. Z jednej strony futurystyczne szkło i stal, a z drugiej betonowe gmachy z początku 20 wieku żywcem z czasów Don Corleone. Okolice Wall Street są tego idealnym przykładem.
Wall Street

Siedziba słynnej nowojorskiej giełdy

Charging Bull - symbol agresywnego amerykańskiego kapitalizmu i finansowej siły

Kiedy szyje zaczęły słabnąć,  postanowiliśmy dać im odpocząć i zapakowany się na Staten Island Ferry. Prom przepływa obok Liberty Island można więc przyjrzeć się dokładniej zielonemu mu symbolowi Ameryki. Z bliska Statua Wolności nadal była rozczarowaniem. Nie jest taka wielka i dostojna na jaką promuje ją telewizja. Po za symboliką nie znalazłam w tym pomniku nic ciekawego. Zdecydowanie bardziej podobał mi się widok na oddalający się Manhattan. Tak jak podejrzewaliśmy wcześniej rejs na wyspę gdzie stoi Statua Wolności,  wejście na koronę i zwiedzanie muzeów okazałyby się stratą czasu i pieniędzy. Turystyczna pułapka (według mnie)...

Statua Wolności

Staten Island Ferry

Manhattan ze Staten Island

W porcie na Staten Island wyszło piękne słońce, które tak nas rozleniwiło, że postanowiliśmy zakończyć ten etap zwiedzania i ruszyć z powrotem do Chinatown i rozpocząć etap wieczorny czyli jedzenie, picie i relaks :-)
Broadway - w drodze do Chinatown,
Okazało się jednak, że odpocząć nie było tak łatwo,  bo nogi nie chciały przestać chodzić. Chinatown graniczy z dzielnicą Little Italy, której przecież nie można przegapić. Spacerowaliśmy wiec dalej od ulicy do ulicy. Zjedliśmy pyszna pizzę i ruszyliśmy dalej, ponieważ okazało się, że Little Italy również była małym rozczarowaniem. Oprócz kilku stylizowanych na włoskie sklepików i wielu włoskich restauracji, z klimatu znanego z Ojca Chrzestnego nie zostało tu w zasadzie nic.



Doszwędaliśmy się więc do Greenwich Village,  która okazała się być chyba najfajniejszy miejscem w tej części miasta. Tam pomyślałam:  hmmm mogłabym tu mieszkać... Przyjemne uliczki pełne klimatycznych barów,  knajpek oraz małych sklepików. To w tej właśnie dzielnicy znaleźć można charakterystyczne bloki z czerwonej cegły, w których mieszkali przyjaciele z sitcomu Friends.



Szkolny autobus
Greenwich Village
Relaksując się w barze Slaughtered Lamb, doświadczyliśmy nowojorskiego wyluzowania i znieczulicy kiedy wybuchł mały pożar w tym samym bloku, w którym był bar. Na miejsce zdarzenia przyjechały dwa wozy straży pożarnej, które na szczęście szybko uporały się z ogniem. Chyba nikt po za nami na całą tę sytuację nie zwrócił uwagi, nikt nie odstawiłam piwa, nikt nie wyszedł na zewnątrz zobzaczyć co się dzieje. Przechodnie też jakoś niebardzo zwacali na tą akcję uwagi. Normalka przecież... :-)



 Z głową pełną wrażeń,  obolałymi nogami i szyjami poszliśmy spać już nie mogąc się doczekać dnia nr 2.
Nowy Jork, część druga
Fasola

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz