Czasem sie zdarza, ze trzy dni spędzone gdzieś – gdzieś, gdzie nie jest szaro, mokro, wietrzne lub po prostu jest inaczej niż, na co dzień zapadają w pamięć bardziej niż jakiekolwiek inne wielodniowe i dlugoplanowane wyjazdy. I tak właśnie było teraz. Ten szybki, intensywny, streszczony wyjazd do Katalonii kołacze mi sie ciągle po głowie. Obrazy przemieszczają sie równie szybko jak spędzone tam minuty.
Katalonia jest przepięknym regionem, nieśmiało wybija sie w rankingu ‘Miejsc, w których chciałabym mieszkać’ na topowe miejsce. Do tego hiszpańska lekkość życia, uśmiech i bezproblemowość we współżyciu sprawiają ze czas mija na błogim rozmyślaniu i pławieniu sie w słońcu.
Tak naprawdę, to nie było, kiedy rozmyślać. Chyba ze w namiocie, wtedy to ja jednak czekałam na potwory, które nas zaraz pożrą albo rozważałam kwestie czy rozpiąć sobie śpiwór czy jeszcze nie...
Śniadanie jedliśmy w lekkim pospiechu, na stole z karimaty w jednej ręce z kawa w drugiej z bagietka, zapinając sie przy tym po uszy, bo zaskakująco - hiszpański poranek był rzęski jak na Antarktydzie...
W zasadzie to rozkosznie rześki, bo w przepięknej scenerii i w oczekiwaniu na słonce.